Dla osób z mojego najbliższego otoczenia, nie jest tajemnicą, że właśnie piszę magisterkę. Drugą. Daj Boże ostatnią. Magisterka ta powstaje w języku obcym w bólach niemiłosiernych się rodzi i wygląda na to, że po jej napisaniu już nigdy nie dojdę do siebie.
Ale do rzeczy. "Styl jako komunikacja." Nie, nie jest to kopia genialnej poniekąd ksiązki Malcolma Barnarda "Fashion as Communication", aczkolwiek jest to drugie (zaraz po "No Logo" Naomi Klein) objawienie intelektualne, które spotkało mnie w ostatnim (jakże krótkim) czasie i całkowicie zmieniło moje podejście do tak zwanego biznesu modowego (nienawidzę tego słowa). No, teraz to juz nie do końca jest aktualne, jako że właśnie odkryłam (GENIALNĄ!!!) modową (anty-modową?) felietonistkę: panią Joannę Bojańczyk, której psychopatyczną fanką właśnie się staję, czytając nołogowo wszystko, co do tej pory napisała i co można znaleźć w internecie. Ale o tym później.
Teraz pora na wyznanie.
Zawsze byłam zakupoholiczką. Odkąd pamiętam. Najpierw bankrutowałam kupując książki, potem ubrania, jeszcze później buty. Mało tego, nie przepuściłam żadnej wyprzedaży, na pamięć znalałam daty pojawiania się w kioskach kolejnych wydań InStyle'a (jak to się odmienia ?!), Hot-a (to samo pytanie) czy ELLE. Dodam, iż NIGDY ich nie wyrzucałam, a świadomość, że posiadam wszystkie numery wyżej wymienionych gazet sprzed 5 (słownie: pięciu) lat, działała na mnie kojąco. Zaznaczałam markerem ciuchy, które muszę mieć (WIEM, ŻE TO DZIWNE) i tworzyłam niekończące się listy tzw. must hewów.
I nagle mój mikrokosmos się skończył. Nastąpiło wielkiem bum, jak w epoce dinozaurów (które uwielbiam oglądać na Discovery). Koniec. Pewnego pięknego popołudnia odkryłam, że poszczególne numery nie różnią się między sobą. Tatam! Bo ile do cholery jasnej można czytać o najlepszych różach, podkładach i trendach na wiosnę? MODA SIĘ POWTARZA. Zatacza jakiś ogromny, niezrozumiały krąg, jak wąż zjadający własny ogon. Na wiosnę lansujemy kwiatki, marynarskie wzory i pastele (od co najmniej trzech sezonów). Na jesień to już raczej eklektyzm stylu wspólczesnej bohemy i lata 70. Kolejna zima minie nam pod znakiem szarości i czerni urozmaiconej koronką czy motywami zwierzęcymi. I OD POCZĄTKU.
Na którymś blogu, chyba http://wybiegkary.blox.pl/ przeczytałam kiedyś, że wszystko, co mamy w swoich szafach jest lub będzie modnę w przeciągu 6 miesięcy. I rzeczywiście tak się dzieje. Biznes modowy szuka rozpaczliwie jakiegoś wyjścia z tej sytuacji i próbuje przeróżnych modowych modyfikacji. Tu coś przytnie, tam wydłuży... a oto dowody:
Ale pytanie brzmi, czy ktoś jest jeszcze w stanie wymyślić coś, czego nie było? Kiedy w 1988 Comme des Garcons pokazało kolekcję koszul z kilkoma kołnierzykami i różnymi guzikami, był szok i zgrzytanie zębów. Ale dzisiaj, w dobie strojów (to chyba właściwe słowo) tak dziwnych, że prawie nie nadających się do noszenia, pomieszanych kontekstów i nagminnie łamanych reguł, nie ma szoku. Jest rozczarowanie, kiedy kolejne wielkie marki szmacą się w sieciówkach. Jest cholerne rozczarowanie, bo nagle okazuje się, że nie ma już czegoś takiego jak KRAWIECTWO. Bo dzisiaj moda nie jest już sztuką. Jest żałosnym parodiowaniem własnej wielkości. Jest swoją własną, żałosną podróbą.
Nie mówię teraz o Haute Couture. Mówię o zwykłej (?), dostępnej dla wszystkich modzie. Chociaż ta niedostępna dla wszystkich, te - tak zwane WIELKIE MARKI (no dobra, większość z nich), które i tak szyją w Bangladeszu i Chinach, narzucając bezczelne 1000 procentowe marże, żerują na swojej dawnej wielkości.
Czy możliwe jest dzisiaj stworzenie niepowtarzalnego stylu? Możliwe. Ale trzeba pamiętać o jednym: Moda nie wyróżnia. Moda unifikuje. Kupując fioletowe rurki tak modne w tym/zeszłym/przyszłym sezonie i zestawiając je ze skórzaną, albo co częstrze, pseudoskórzaną ramoneską (ach ta rebelia) nie będziemy się wyróżniać. Będziemy stanowić fioletowo-czarną masę przelewającą się przez ulice każdego dnia. I chociaż fajnie jest mieć świadomość, że możemy wyglądać tak samo jak dziewczyna z Nowego Jorku, Berlina czy Londynu to jednak z tyłu głowy mam taką myśl, że rzeczywiście WYGLĄDAMY TAK SAMO. I pojawia się to własnie pytanie: Czy możemy uciec przed modą? I, jeśli moda stamowi odrębny język, czy możemy budować zdania tak, żebyśmy wszyscy nie mówili jednym głosem?
edit: Od czasu stworzenia tej notki niewiele się zmieniło. Po napisaniu magisterki szybko doszłam do siebie (chociaż o 6 kilogramów grubsza), Wybieg Kary zmienił nazwę na Fashion Breakfast. Elle i In Style nadal lansują pastele na wiosnę a HOT robi relacje z wyprzedaży i recenzje pudrów.
Ja sama jestem nie tylko wspomniane wyżej 6 kilo grubsza ale i dwa lata starsza. Nie kolekcjonuję już kolorowych gazet i nie biegam z szaleństwem w oczach po sklepach. Jestem zmeczona nachalnym narzucaniem trendów, rozpaczliwym nadążaniem za, wypuszczanymi co dwa tygodnie, mini kolekcjami w Zarze. Mam więcej miejsca w szafie i w głowie. Może to i lepiej?
P.S. Jeśli chcecie poobserwować, jak moda "inspiruje się" przeszłością, polecam świetny blog: http://partnouveau.com.
Pa!
Swietny, inspirujacy tekst i zdjecia :)
OdpowiedzUsuńŚwietny tekst, przysiadłam i przeczytałam od deski do deski :)
OdpowiedzUsuńdzięki dziewczyny!
OdpowiedzUsuń