Jest coś, czego nie lubię bardziej od bycia niezapracowaną: być zapracowaną. I tu dochodzimy do ściany proszę państwa. Ściana jest gruba, stabilna i z cegły (nieczęste w dzisiejszych czasach) i raczej głową jej nie przebiję. Otóż prawda jest taka, że nie mam czasu. Lub, jak kto woli, mam niedoczas (swoją drogą, co za dziwne słowo nie sądzicie?). W ogóle ostatnio boleśnie doświadczam, że czas jest jednak względny (Panie Einstein, to wszystko pana wina). Chociaż gdzieś na którymś blogu (autora nie pamiętam, proszę o wybaczenie) przeczytałam, że: "Czas nie jest względny. Czas jest bezwzględny." (GENIALNE!!!) Jak to mówią, masakra to jest jakaś. Ale między jednym a drugim spotkaniem, gdzieś w połowie drogi między kolejnymi projektami w pracy a zakupami, praniem, gotowaniem, sprzątaniem (tak, przyznaję się - jestem kurą domową z zamiłowania), pilatesem (chodzę i chodzę a kondycja coraz gorsza), basenem (bezkarnie nie suszę głowy), coraz dłuższą listą książek i gazet do przeczytania (stosik zwłaszcza tych drugich rośnie przy łóżku czekając na moje zmiłowanie) znalazłam to:
Jest to najprostszy, najtańszy a zarazem najbardziej genialny pomysł na dekorację salonu czy biblioteczki.
Pa!
POUKŁADAĆ KSIĄZKI KOLORAMI!
I tu pojawia sie w moim umyśle pytanie następujące: Dlaczego nie ja to wymyśliłam?Pa!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz